Te łuny
pamiętam najpiękniej. Unoszące się w ciemnościach, z daleka ciepłe,
kolorowe, magiczne. Dające nadzieję, że i tam tak jest. Wracając późnym
wieczorem, wpatrując się w gwiazdy migające, w maluchu żółtym, ciasnym,
pachnącym popularnymi i ogromem miłości. Rozśpiewani, roześmiani,
wspominający z czułością, że najlepsze bułki to właśnie ona robiła, a
spryt to on miał, nie próżno sołtysem został. Patyki z kulkami wosku
zwoziłam do domu. Do zabawy. Porównać, kto większe zrobił. I naleśniki
na kolację koniecznie. Z serem. Albo ze śmietaną. W rurkę zwinięte, aż
śmietana po palcach i brodzie ciekła.
Pamiętam
zapach iglaków. Dotykałam, kłułam się w palce, obleczone w rękawiczki.
Dłonie grzałam nad zniczami. Wybierałam kolory, bo znicze wielobarwne
były. Przesuwałam, że zielone to na babcię, czerwone na dziadka, a może
by tak po środku. Zabawa na całego. Chyba się cieszyli z radosnej
wnuczki. Brałam też gałązki, te zza płotu, gdzie wysypisko co rocznie
się porobiło, wysokie po same czubki drzew. I tymi gałązkami popękane
płyty zamiatałam. I te czerwone robaczki. Cmentarniki je nazywałam.
Czasami
się pomodliłam. Od siebie. Od serca. Zastanawiając się jacy oni byli.
Jak ich życie wyglądało. Szliśmy potem do Małego. Bolka. 7 wiosen dane
mu było przeżyć. Ojciec z braćmi zimą na sankach go woził. A tak leżał w
chałupie, bo choroba Go zmogła. Od samiuśkich narodzin. Jemu
rozsadzałam zawsze te samosiejki, podobne ni to do kaktusów, ni to do
miniaturowych choinek. Same się rozprzestrzeniały, a ja zabawę
urządzałam w dekorowanie. A może tu dołożę, a może tam, a może w ten
sposób. Ubijałam, zmieniałam, rękami w czarnej ziemi z przyjemnością
grzebiąc. Taki grób lichy, żadne tam marmury za tysiące. Prawdziwy taki.
I kilka brałam sobie do domu, by w doniczce posadzić, na balkonie.
Wtedy nie
odczuwałam kruchości życia. Wołało ono mnie, w chowanego się bawiło ze
mną, rodzice z zadumą na twarzy, ale z uśmiechem w oczach, przyglądali
się tym harcom. Tyle życia, tam gdzie już cisza i spokój.
Dziś myślę
o babci. Dwa tygodnie temu wspominałam jej w rozmowie, że tęsknię. Bo
czasami z nią rozmawiam. Niedawno o dziadkach przy wspólnym obiedzie
obraz ich malowaliśmy słowami.
Taki jest
mój, nasz 1 listopada. Trwa on cały rok. Nieprzerwanie. I chcę, aby
takim pozostał. Że nie zmienią go żadne sztuczne kwiaty, znicze pod
linijkę z kolorem się nie wychylaj, kapelusze, futra, udawany patos,
gniewne spojrzenia patrz jak dziecko wychowała, bo biega wokół grobu i w
głos się śmieje, szał ciał tylko raz w roku…gdzie nie ma już miejsca w
tym zgiełku na tych, co w tym dniu są najważniejsi. Nie ma miejsca na
cichy monolog lub gwarną rozmowę. Na śpiewy, jak i na głaskanie
wyblakłego imienia na nagrobku. Z miłości. Nie ma miejsca na wspominki,
żarty i pląsy.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz
Dziękuję za wizytę , a zwłaszcza za poświęcenie kilku minut na przeczytanie moich bzdur ;)