20 wrz 2017

Mój 1 listopada

Te łuny pamiętam najpiękniej. Unoszące się w ciemnościach, z daleka ciepłe, kolorowe, magiczne. Dające nadzieję, że i tam tak jest. Wracając późnym wieczorem, wpatrując się w gwiazdy migające, w maluchu żółtym, ciasnym, pachnącym popularnymi i ogromem miłości. Rozśpiewani, roześmiani, wspominający z czułością, że najlepsze bułki to właśnie ona robiła, a spryt to on miał, nie próżno sołtysem został. Patyki z kulkami wosku zwoziłam do domu. Do zabawy. Porównać, kto większe zrobił. I naleśniki na kolację koniecznie. Z serem. Albo ze śmietaną. W rurkę zwinięte, aż śmietana po palcach i brodzie ciekła.

Pamiętam zapach iglaków. Dotykałam, kłułam się w palce, obleczone w rękawiczki. Dłonie grzałam nad zniczami. Wybierałam kolory, bo znicze wielobarwne były. Przesuwałam, że zielone to na babcię, czerwone na dziadka, a może by tak po środku. Zabawa na całego. Chyba się cieszyli z radosnej wnuczki. Brałam też gałązki, te zza płotu, gdzie wysypisko co rocznie się porobiło, wysokie po same czubki drzew. I tymi gałązkami popękane płyty zamiatałam. I te czerwone robaczki. Cmentarniki je nazywałam. 

Czasami się pomodliłam. Od siebie. Od serca. Zastanawiając się jacy oni byli. Jak ich życie wyglądało. Szliśmy potem do Małego. Bolka. 7 wiosen dane mu było przeżyć. Ojciec z braćmi zimą na sankach go woził. A tak leżał w chałupie, bo choroba Go zmogła. Od samiuśkich narodzin. Jemu rozsadzałam zawsze te samosiejki, podobne ni to do kaktusów, ni to do miniaturowych choinek. Same się rozprzestrzeniały, a ja zabawę urządzałam w dekorowanie. A może tu dołożę, a może tam, a może w ten sposób. Ubijałam, zmieniałam, rękami w czarnej ziemi z przyjemnością grzebiąc. Taki grób lichy, żadne tam marmury za tysiące. Prawdziwy taki. I kilka brałam sobie do domu, by w doniczce posadzić, na balkonie.

Wtedy nie odczuwałam kruchości życia. Wołało ono mnie, w chowanego się bawiło ze mną, rodzice z zadumą na twarzy, ale z uśmiechem w oczach, przyglądali się tym harcom. Tyle życia, tam gdzie już cisza i spokój. 

Dziś myślę o  babci. Dwa tygodnie temu wspominałam jej w rozmowie, że tęsknię. Bo czasami z nią rozmawiam. Niedawno o dziadkach przy wspólnym obiedzie obraz ich malowaliśmy słowami.
Taki jest mój, nasz 1 listopada. Trwa on cały rok. Nieprzerwanie. I chcę, aby takim pozostał. Że nie zmienią go żadne sztuczne kwiaty, znicze pod linijkę z kolorem się nie wychylaj, kapelusze, futra, udawany patos, gniewne spojrzenia patrz jak dziecko wychowała, bo biega wokół grobu i w głos się śmieje, szał ciał tylko raz w roku…gdzie nie ma już miejsca w tym zgiełku na tych, co w tym dniu są najważniejsi. Nie ma miejsca na cichy monolog lub gwarną rozmowę. Na śpiewy, jak i na głaskanie wyblakłego imienia na nagrobku. Z miłości. Nie ma miejsca na wspominki, żarty i pląsy.

Bo Ci, co odbyli już podróż zwaną życiem, żyją wiecznie, póki my pamiętamy. Nie tylko od święta. Nie tylko raz w roku! I śmiem twierdzić, że mało ich obchodzą te coroczne cyrki nagrobne. Choć może mają się wtedy z czego pośmiać

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz

Dziękuję za wizytę , a zwłaszcza za poświęcenie kilku minut na przeczytanie moich bzdur ;)

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...